Płacz i ciesz ­się, ale nie za bardzo­­

Klincz to „w boksie, zapasach: pozycja, w której żaden z zawodników nie może wykonać ruchu, gdyż blokują się wzajemnie”. To też sytuacja, w której stawia nas kultura: „smuć się i ciesz się, ale nie za bardzo”.

Kto ogląda drugi sezon „Wielkich kłamstewek”, mógł zaobserwować moment, gdy matka nieżyjącego Perry’ego – Mary (Meryl Streep) wydaje z siebie krzyk rozpaczy przy rodzinnym stole, przy którym siedzi razem z synową Celeste (Nicole Kidman) i wnukami. Krzyczy z rozpaczy i poczucia niesprawiedliwości po śmierci syna, której przyczyny przyjechała zgłębiać do Monterey. Choć trudno powiedzieć o sytuacji w tej rodzinie, że jest zdrowa (unikam spoilerów), zastanawia reakcja Celeste na ten krzyk – mocne przerażenie. Można uznać, że boi się wpływu rozpaczy teściowej na dzieci, a może boi się ekspresji uczuć jako takiej.

I choć niełatwo lubić Mary, i co za tym idzie – niełatwo jej współczuć, przerażenie Celeste wskazuje na to, że, mówiąc delikatnie, takiej reakcji się nie spodziewała. Celeste jest, jak dla mnie, nośnikiem tego, co się przyjęło, jeśli chodzi o wyrażanie uczuć w świecie Zachodu, i to nawet wśród ludzi uważających się za świadomych. Jest w tym pewna podwójność, jeśli nie hipokryzja (i nie piszę tu o tym, że Celeste ukrywa okoliczności śmierci Perry’ego), która stawia wielu i wiele z nas w klinczu. Jaki to klincz?

Ciesz się, ale nie za bardzo. Płacz/smuć się, ale nie za bardzo

Wyrażaj te emocje, bo tak robi nowoczesny, świadomy człowiek. Bądź z nimi i ze sobą w kontakcie – tak trzeba, to zdrowe. Jednak w momencie ekspresji narzuć im skalę – bo pewnie dobrze wiesz, co i w jakim stopniu wypada wyrażać. To dlatego uważasz, żeby wyraz nie był zbyt intensywny, aby nikt nie poczuł, że go epatujesz swoim smutkiem czy radością. Kwestia, którą tu poruszam, jest niejednoznaczna, indywidualna i trudna do uładzenia.

Wiem, że czyichś emocji można się wystraszyć, można poczuć się z nimi nieswojo, a czyjaś radość może budzić zazdrość (bo skąd ona/on ma tyle powodów do radości?). Można sobie tej ekspresji nie życzyć. Emocje są bowiem zaraźliwe, czyli udzielają się, o czym pisze D. Goleman w „Inteligencji emocjonalnej”. Wielu z nas, jako istoty empatyczne, niejako z automatu się do nich dostraja i może wpaść w kiepski nastrój, gdy np. widzi osobę płaczącą. A tego się często nie chce. I chyba stąd wzięły się te niewidzialne, ale dobrze znane i uwewnętrznione przez wielu normy wyrażania.

„Naprawdę nie doceniamy tego, jaki przemożny kultura ma na nas wpływ, jak nas formatuje”, też jeśli chodzi o wyrażanie emocji. „Jeśli w danej kulturze ma pani być pozytywna, ma pani umieć znajdować jasne sytuacje, doceniać to, co ma, to jeśli się będzie pani opierać, to niewielu się będzie chciało z panią w piaskownicy bawić”, mówi psycholog, dr hab. Bartłomiej Dobroczyński z UJ w rozmowie z Agnieszką Jucewicz dla Wysokich Obcasów. I to też powód obostrzeń w ekspresji.

W klinczu mody lub nawyku

Mimo tego że hipotetycznie grozi nam wykluczenie z którejś piaskownicy (smutnej czy wesołej), uważam, że warto zastanawiać się nad tym, na co kultura nam pozwala, a na co nie, jeśli chodzi o wyrażanie smutku i radości. I jakie to ma skutki. Ciekawie czasem pomyśleć o tym, jakie są trendy, jak się one zmieniają – tak jak trendy ubioru na modowych wybiegach, choć pewnie nieco wolniej; obserwować, jaka w tym dziesięcioleciu panuje estetyka płaczu lub cieszenia się. Po to, żeby nie wylewać dziecka z kąpielą. Nie tracić tego, co daje wyrażanie po swojemu, trochę z przymknięciem oka na obecny kulturowy „wzorzec metra” ekspresji. I nie zamrażać w sobie tych emocji. Ale też nie eskalować ich wyrazu, bo taka jest kulturowa „moda”, taki kulturowy nawyk – na ich istnienie zwraca uwagę Clarissa Pinokla Estés.

Płacz, ale nie za bardzo vs. melancholia jako znak inteligencji

Jeśli chodzi o „płacz – smutek – melancholię”, wyraźny jest taki klincz w normie ekspresji: z jednej strony płaczemy za mało, czasem ze wstydu przed przyznaniem się do porażki czy bezradności, gdy z drugiej strony płacz i melancholia ma w kultu­rze dobrą prasę i jest oznaką inteligencji, jak mówi B. Dobroczyński.*

Dlaczego nie płaczemy? „Zdumiewa mnie, jak mało płaczą współczesne kobiety, a jeśli już płaczą, to wstydliwie i jakby przepraszająco. Ubolewania godne, że wstyd lub moda odbierają nam tę naturalną funkcję. Potrzebujemy wilgoci, by stać się kwitnących drzewem, inaczej poniesiemy klęskę. Płacz jest rzeczą dobrą, zbawienną, słuszną. Nie rozwiązuje dylematów, ale dzięki niemu trwamy, nie upadamy”, pisze Clarissa Pinokla Estés, autorka „Biegnącej z wilkami”.

Dlaczego wstydzimy się płakać? Co ogranicza naszą tu ekspresję? Pewnie to, o czym pisze ostatnio dla Przekroju Tomasz Stawiszyński – kultura sukcesu: „Od najmłodszych lat wyrastamy w przekonaniu, że udać się nam musi. Kiedy bez wszystkich wyidealizowanych obrazków ludzkiego życia i ludzkich relacji – obecnych chyba wyłącznie w poradnikach – przyjrzymy się, jak naprawdę one wyglądają, zobaczymy, że wszyscy dookoła bezustannie ponoszą porażki, nie realizują założonych celów, przegrywają w wyścigu, doświadczają tragicznych wyborów”. 

I zrobiło się do bólu egzystencjalnie i smutno (po europejsku😉). Okazuje się jednak, że płakać trzeba, warto i wręcz należy, bo tak mają najinteligentniejsi. A przecież każdy, kto rozsądny, chce za takiego być uważany. Rozkminki egzystencjalne okraszone płaczem, smutkiem, melancholią, znamionami depresji są więc w cenie, a może nawet są związane z pewnym społecznym prestiżem (stąd chyba kult Pilcha i poetów młodopolskich). Są dowodem refleksyjności, kreatywności, wrażliwości i niezgody na to, co zastane – wskazują na to, że ma się potrzeby wyższe. B. Dobroczyński twierdzi, że dobra prasa melancholii w kulturze europejskiej zaczęła się 400 lat temu od dzieła Roberta Burtona „Anatomia melancholii”. Poza tym jest ona wyrazem instynktu samozachowawczego:

Melancholik nie podejmuje pochopnych, impulsywnych decyzji, widzi rozmaite zagrożenia. Kiedy inni idą w mróz polować na mamuty, on zostaje w jaskini, płacze. Oni zamarzają, on przeżywa. Kassandryczny typ psychiki przydaje się też społeczności – dostrzegając negatywy, będąc bardziej refleksyjnym, przewidującym, jest w stanie ustrzec swoich przed katastrofą”.*

Ale porzucając jaskiniowca na rzecz współczesnej influencerki z sieci: Stephanie Leigh Rose zamiast selfies robi stefdies – czyli zdjęcia, na których w różnych sytuacjach społecznych leży twarzą do ziemi, pozorując własną śmierć. Na swojej stronie internetowej pisze o tym, że celem jest m.in. memento mori, jakiś rodzaj upomnienia ludzkości, że życie jest kruche i dane jeden raz. Na Instagramie ma 72 tys. obserwujących. Uderzanie w smutne tony ostateczne jako wyraz szukania głębszego sensu ma wciąż dobrą prasę.

Ciesz się, ale nie za bardzo. Co na to buddyści?

I właśnie przez pożenienie melancholii z wysoką inteligencją, sporo z nas nie chce być uważanymi za uradowanych, czyli…. głupszych. Więc aby nie być posądzonymi o ograniczenia umysłu, na wyrazy radości, wesołości czy nawet euforii nakłada „restrykcje” albo chociaż autoironiczne lub nawet cyniczne komentarze, które świadczyć mają o szlachetnym dystansie do własnego cieszenia się. Nie dotyczy to jednak buddystów, którzy nie boją się posądzenia o ograniczoną inteligencję. I to kolejny dowód na to, że stosunek do ekspresji radości i smutku jest wynikiem otoczenia kulturowego.

W skrócie – celem buddyzmu jest radość, która wynika z odkrycia, że świat jest tylko umysłem, ale bogatym i różnorodnym. W przeciwieństwie do filozofii Zachodu buddyzm nie szuka więc często trudnego do znalezienia sensu, nie zadaje pytania „Jaki jest sens?”.

„Tego rodzaju pytanie o sens jest pytaniem ludzi nieszczęśliwych, którzy chcą znaleźć jakieś wytłumaczenie i pocieszenie, ale właśnie nie tędy droga. Wszelkie intelektualne odpowiedzi mają to do siebie, że są tylko kolejnymi koncepcjami, te zaś rzadko mogą zmienić nasz emocjonalny stan i nie wywołują eksplozji radości i spełnienia. Wywołują raczej poczucie zawodu i rozczarowania, że oferują mniej niż się po nich spodziewano – smutek pozostaje, ale za to jest porządnie uzasadniony, uff, co za ulga!”, pisze nieco szyderczo Artur Przybysławski w swojej książce „Świat jest tylko umysłem, czyli filozofia buddyjska z przymrużeniem (trzeciego) oka”.

Dalej Przybysławski obnaża trend feel blue w taki sposób: „Zwróćcie uwagę, że ludzie szczęśliwi nie mają ciągot do pytań o to, jaki to wszystko ma sens. Są więc przez poważnych ludzi pomawiani o głupkowatą szczęśliwość, która ponoć świadczyć ma o powierzchowności i naiwności. Czy to jednak nie jest komiczne, że właśnie depresja budzi szacunek intelektualistów w przeciwieństwie do szczęścia? I czy naprawdę dobrze to świadczy o ich poziomie intelektualnym?”.

* A. Jucewicz, „Czując. Rozmowy o emocjach”.

Zdjęcie główne: Wielkie kłamstewka 2, HBO.